Kosmonauci twierdzą, że każdy powinien choć raz zobaczyć Ziemię z kosmosu. Ma się wtedy podobno wniosek eksplodujący w głowie, jak sylwestrowe fajerwerki: da się zobaczyć całą Ziemię naraz. Choć rzeczywiście widzimy jedynie połowę planety, a i to niezbyt dokładnie, chodzi o ujęcie zamkniętej całości, która w życiu umyka. Że Ziemi nie przybędzie, nie ma skąd jej wziąć więcej i nie ma skąd więcej jej dobudować. Że jest zamkniętą w atmosferze kulką, która pędzi przez wszechświat.

Odkąd historycznie zdaliśmy sobie sprawę z faktu, że planeta nasza nie jest nieskończona, wyciągnęliśmy też kolejny wniosek: wszystko, czego zużywamy więcej, niż nam przybywa, się skończy. Przestaliśmy już myśleć w kategoriach „czy”, ale „kiedy”. Starożytni mieli czasem dobre zasady, zgodnie z którymi nie ten bogaty, kto wiele ma, ale ten, kto mało potrzebuje. Indianki uczyły młodzież, by z lasu wracała z koszem pełnym ziół, ale polana ma wyglądać tak, jakby nikogo na niej nie było. Dziś już na to wszystko za późno. W wielu dziedzinach przekroczyliśmy linię „ograniczania się”. Jest nas zbyt wielu. Gdybyśmy wrócili do naturalnego życia całym gatunkiem, po prostu zjedlibyśmy wszystko, co rośnie naturalnie i nadal bylibyśmy głodni. Podobnie nie odnowimy paliw kopalnych. Co i raz wraca idea, by przestać używać ropy do czegokolwiek innego niż samoloty, bo dopiero uczymy się robić silniki samolotowe na inne paliwo. Tymczasem zużyliśmy już połowę zasobów ropy na Ziemi.

Kiedy używamy mniej, zaklejamy częściowo to dziurawe wiaderko. Ale w wiaderku pozostało bardzo niewiele. Przypomina to nieco podejście, które ekonomia przeszła już raz w historii. W średniowieczu bogacenie się opierało się właśnie na zabieraniu. Bogaci zabierali biednym, a jeśli w kraju kończyły się pieniądze, było jedno rozwiązanie: napaść kogoś obok albo wyprawić się dalej, ku bogatszym. Prawdziwą rewolucją w ekonomii było odkrycie, ile da się zarobić, jeśli stworzymy coś nowego, nadamy większą wartość czemuś, co w swojej pierwotnej formie jest mało użyteczne i to sprzedamy. Mamy więc wprawę w przechodzeniu transformacji tego typu. Dziś nadal każdy kraj chciałby, żeby jego ekonomia rosła z każdym rokiem. I żaden rozsądny rząd nie podejmie decyzji spowolnienia swojej gospodarki w imię „dobrej przyszłości”. Nie da się jednak produkować coraz więcej na świecie, który nie rośnie, bo jest zamkniętą kulką. Przynajmniej o ile znów nie dokonamy transformacji w kierunku nadania większej wartości czemuś, co mamy. Chyba że oprzemy się na czymś, co się nie zużywa. I wtedy też nie będziemy potrzebowali niczego „więcej”. Jest więc technicznie możliwość powiększenia ekonomii, a za tym i Ziemi. Powiększenia swojego miejsca i poprawy jakości życia, ale tam, gdzie można, wymaga to pracy i sprytu, a tam, gdzie jeszcze pomysłu nie mamy – ograniczenia potrzeb.

Drugą nogą samowystarczalności jest presja z zewnątrz. Opierając się na własnych zasobach czy kreatywności, stajemy się także strategicznie odporni na ataki. Wojna zawsze wywoływana była chęcią pozyskania zasobów. Co komu jednak z zasobów, dajmy na to Doliny Krzemowej, jeśli w efekcie ewentualnej militarnej inwazji na USA biznesmeni po prostu stamtąd wyjadą.

Samowystarczalność ma, jak widać w historii świata, wielką kartę. I gdy sprowadzimy ją do zjawisk bardzo lokalnych, jak miasto czy rodzina, wiele z jej zalet pozostaje nienaruszonych.
Większość naszego szczęścia, to inni ludzie. Prawda. Ale lepiej funkcjonuje relacja z innymi, kiedy wiemy, co mogą nam dać inni, a co powinniśmy umieć dać sobie sami. Samemu w sobie odnowić, bez sił z zewnątrz. Że nie o wszystko trzeba prosić – problem z tym mają nierzadko dzieci, którym rodzice, z wywieszonymi językami, podają soki, kanapki i chusteczki. Mimo że dziecko ma już trzydzieści pięć lat. Dzieci mają też problem z nudą, która ich zdaniem często bywa winą otoczenia, a nie sytuacją, z którą samemu trzeba coś zrobić. Kulawa samowystarczalność sprowadza na nas wiele zbędnego cierpienia.

Przy okazji cierpienia – jest w życiu pewna jego ilość, którą każdy powinien znieść sam. Nie trzeba naszym cierpieniem chlapać po okolicy. Związek lepszy to taki, w którym w niemałym stopniu potrafimy zadbać o siebie bez pomocy innych. Samowystarczalność jest więc wartością w mikroskali. Montaigne pisał: „Powinniśmy mieć żonę (męża), dzieci, dobra i zdrowie ponad wszystko, jeśli jesteśmy w stanie. Ale nie wolno nam wiązać się z nimi tak mocno, że nasze szczęście od nich tylko będzie zależało. Musimy mieć zarezerwowane zaplecze dla siebie, zupełnie swobodne, w którym ustalimy własną wolność, a będzie dla nas miejscem ucieczki do samotności i własnych wartości. Tu nasza zwykła rozmowa odbywa się między nami a nami samymi. I to tak prywatnie, że żadne połączenie czy komunikacja ze światem poza, nie będą miały miejsca”.

Skąd ta idea? Bo świadomość kontaktu ze sobą stabilizuje nasze poczucie własnej wartości i daje święty spokój. Bo wiemy, że choćby nie wiem co, mamy w sobie takie miejsce, którego nikt nam nie zabierze. A dodatkowo mając stabilne poczucie własnej wartości, nie tylko nie bierzemy więcej, bo ciągle się boimy, że nie wystarczy, ale jesteśmy w stanie jeszcze coś od siebie zostawić dla innych w okolicy: rodzinie, miastu czy państwu. Potrafimy więc sami się ogarnąć, trochę nam inni pomagają, a trochę my pomagamy innym.

Rzeklibyśmy więc być może, że najlepszy system to taki, do którego więcej się dokłada, niż zabiera. Samowystarczalność staje się w efekcie nie tylko ideą, gdzie walczymy z zależnością, wychodząc na zero, a raczej taką, gdzie jeszcze mamy rezerwę, która tworzy wspólne dobro. Bo ciężko zakładać, że, kiedy każdy pomyśli tylko o sobie, to doprowadzi do wspólnego dobra. W ten sposób gotowi jesteśmy nie tylko na stan aktualny, ale mamy zapas, gdyby się pogorszyło.

Przed wojną sposobem na to była moda mówiąca, że „porządny człowiek żyje o klasę niżej niż go stać”. Raz, że o tym dziś zapomnieliśmy. W dobie mediów społecznościowych w modzie jest pokazywać, że żyje się lepiej, niż nas stać w rzeczywistości i robimy sobie zdjęcia przy cudzych samochodach. Dwa, że strategia taka buduje w nas ciągłe poczucie niepewności. Nie tylko więc bogatszy ten, kto mało potrzebuje, ale i spokojniejszy. Jeśli dodatkowo może polegać na sobie, bo umie stworzyć sam to, co mu potrzebne, praca jego przyniesie więcej satysfakcji, bo czy tego chcemy czy nie, najwytrwalsi jesteśmy w działaniach lokalnych: dla siebie i najbliższych oraz najbliższej okolicy.