Na pytanie, skąd w nas taka chęć do prezentowych świąt, odpowiedź jest dość przyziemna. Jesteśmy gatunkiem, któremu sprawia radość robienie radości komuś innemu. Od czasu, w którym jako dzieci otrzymywaliśmy prezenty i skakaliśmy pod sufit, wraz z upływem lat, coraz wyraźniej zaczynamy dostrzegać, że za każdym razem więcej przyjemności daje nam widok radosnych oczu naszych bliskich. Myślimy wtedy i o własnym zachowaniu: by pamiętać, aby ucieszyć się tuż po tym, jak pociągniemy za kokardę i odwiniemy papier. Bo największą tajemnicą prezentowego szaleństwa jest fakt, że dawanie prezentów jest w ogólnym rozrachunku przyjemniejsze niż dostawanie.

Nie tylko dlatego, że dostajemy i czasem nie pasuje, nie wiemy, co z tym zrobić, gdzie ustawić. Ale dlatego także, że człowiek, osiągnąwszy pewien poziom dojrzałości, czerpie satysfakcję ze swojej użyteczności dla okolicy.

Abraham Maslow, znany ze swojej piramidy potrzeb (która – co ciekawe – w oryginale nie była piramidą), szperając w biografiach ludzi wyjątkowych w historii świata, ukuł określenie „metahedonizm”. Metahedonizmem nazywamy zjawisko, w którym człowiek zaczyna czerpać radość, sens, a nawet szczęście z tego, że innym jest dobrze. Czuje wewnętrzny przymus poprawiania czyjegoś samopoczucia, bo to jemu samemu dostarcza sensu i satysfakcji. Odróżnijmy tu jednak dwa inne, podobne zjawiska w psychologii. Pierwsze, to autodestruktywny altruizm: będę pomagał innym tak, że umrę po drodze. Tu pomaganie innym nie daje przyjemności, a raczej, oprócz zmęczenia, niesie ulgę. Drugie, to chłodna kalkulacja – pomagam, żeby i mnie pomogli. To także nie o to chodzi. Raczej rzecz w tym, że odczuwam czystą radość, mam poczucie, że świat jest taki, jak powinien, kiedy wnoszę coś do okolicy. Nie spodziewając się ani wdzięczności, ani przysług.

Większość z nas jednak – Maslow szacował, że do metahedonizmu dochodzi jakiś 1 proc. ludzkości – niesie szczęście innym, bo dostajemy coś w zamian. Żaden inny gatunek na Ziemi nie czerpie garściami z kontaktów z osobnikami swojego gatunku, jak my. Na najprostszym poziomie można to interpretować za profesorem Zimbardo jako regułę wzajemności. Jedyną neutralną kulturowo, działającą na całym świecie technikę wpływu. Matki na całym świecie uczą dzieci: „Jeśli coś od kogoś dostaniesz, powinieneś oddać”. Dając więc coś komuś, możemy liczyć na życzliwość z jego strony. Oczywiście nie w stu przypadkach na sto, ale w zdecydowanej większości. Nasze populacje preferują tych, którzy oddają i pamiętają, że dostali. Kto nie opanował reguł tej gry, nie zajdzie daleko. Stąd w większości jesteśmy potomkami tych, którzy umieli oddawać.

Dostajemy od innych jednak nie tylko prezenty pod choinkę. Dostajemy ich obecność. Od lat w psychologii prowadzi się badania dotyczące tego, jak z naukowego punktu widzenia działa bóg, czyli co ludziom daje praktyka duchowa. Wyniki są przynajmniej ciekawe. Po pierwsze, w każdej wielkiej religii jednym z filarów jest jałmużna, czyli dzielenie się z biedniejszymi. Ale to już wiemy. Po wtóre, wspólna praktyka: śpiewanie, nucenie, słuchanie czytanego tekstu, spotykanie się, ma na zdrowie wpływ piorunujący. Okazuje się, że osoby zaangażowane we wspólnoty duchowe mają niższe ciśnienie krwi, biorą mniej środków uspokajających, mają niższe tętno, a także dłużej żyją. Warunek: muszą się czuć zaangażowane. Rzecz jasna pojawia się pytanie, czy gdyby robić to wszystko bez udziału bogów, bylibyśmy równie zdrowi – nie mamy jeszcze takich badań. Być może. Niemniej wspólne wykonywanie czynności w grupie, msze, śpiewanie kolęd czy choćby ubieranie choinek, gdy mamy poczucie, że w wielu miejscach w okolicy i na świecie robi się to samo, powoduje podniesienie naszego dobrostanu. Badacze z Mayo Clinic twierdzą, że zaangażowani w rytuały religijne zyskują na zdrowiu tyle, co będący na zdrowych dietach i chodzący na siłownię. Kiedy zaczęła się pandemia, zmierzono w jaki sposób reagują na odosobnienie ludzie będący we wspólnotach i partycypujący w rytuałach zdalnie, i tacy, którzy nie udzielają się we wspólnotowych akcjach. W populacji zaangażowanych religijnie osób zmarło o 60 proc. mniej kobiet i 30 proc. mniej mężczyzn. Co ciekawe, jeśli ktoś próbuje medytować sam albo słucha medytacji z telefonu, bo tam nagrał ją jakiś przewodnik – efekt ten się nie powtarza.

Wychodzi więc na to, że, choć sprawa jest dla nas miałka i brzmi bajkowo, warto wciąż przypominać sobie o tym, że najwięcej w naszym gatunku daje nam poczucie przynależenia do jakiejś grupy. Do rodziny, do wspólnoty, do sąsiedztwa. To najlepsze, co możemy sobie dać: poczucie, że jesteśmy chciani i obchodzimy się nawzajem. Najlepsze dawanie to takie właśnie dawanie. Że pogada się, że usiądzie, że przystanie, gdy jękniemy, porozmawia przy zmywaniu naczyń, że przytuli, kiedy powiemy, że tak nam jakoś smutno ostatnio. Nawet bez gadania. Czego Państwu życzę do końca życia.

Dobrych świąt i do następnego razu!
Miłosz Brzeziński