Wystarczy wstrzymać na chwilę oddychanie, by doświadczyć wersji demonstracyjnej działania przewlekłego stresu. Najpierw wydaje się, że nic nie szkodzi. Zaraz jednak stężenie tlenku węgla w płucach rośnie i organizm zaczyna lekko panikować. Możemy próbować się uspokajać, można wreszcie powoli powietrze wypuszczać, oszukując nieco nasze systemy zabezpieczeń. Z każdym kolejnym krokiem zbliżamy się jednak do nieuchronnego. Już za chwilę wszystko inne stanie się w życiu nieważne: problemy innych ludzi, miłość, świat – organizm postawi sobie tylko jeden cel: otworzyć usta i uruchomić mięśnie, które powiększą objętość płuc, by zassać cokolwiek, co jest na zewnątrz. Jeśli otacza nas powietrze, to jesteśmy w domu. Jeśli jesteśmy pod wodą, czeka nas przynajmniej reanimacja i sporo kaszlu.

Kolejność zakładania masek w samolocie, to owoc wielu gorzkich doświadczeń. Oczywiście, że często chcemy pomóc innym na początku. Zwłaszcza dzieciom. W pierwszej chwili myślimy, że przecież mamy czas, bo da się oddychać. Jeśli jednak cokolwiek pójdzie źle z dzieckiem czy jego maską, nie wystarczy nam sił ani na korekty, ani na doprowadzenie wszystkiego do porządku. I w kłopocie są dwie osoby, a nie jedna. Ale wszystko to nie jest intuicyjne. Dlatego trzeba ciągle powtarzać: „najpierw sobie, potem dziecku”. Do znudzenia.

Na co dzień wiele spraw działa w taki właśnie sposób. Mamy ochotę zdążyć ze wszystkim, pomóc. Jak pokazują badania, nawet więcej życzliwości i gotowości na wybaczenie mamy często wobec innych niż wobec siebie samych. I z początku znów wygląda to bardzo szlachetnie. Jeśli jednak bilans naszego życiowego tlenu jest ujemny, już od pierwszego momentu zaczyna narastać katastrofa. Co może być tym tlenem? Myślenie o sobie, nicnierobienie, zastanawianie się, co ja właściwie lubię, sen, odżywianie się… Powiemy: oczywiście! A jednak.

W psychoterapii syndrom ratownika to sytuacja, w której zapadamy się tak w cudze problemy, że przestajemy myśleć o własnych. To wyjątkowa pułapka. Rzeczywiście w niewielkich ilościach pomaganie innym bardzo w życiu pomaga i nam. Czujemy się lepiej, wyglądamy lepiej na tle znajomych, doceniamy swoje życie, widząc problemy innych, rodzi się wdzięczność, a ta z kolei otwiera wrota do niższego ciśnienia, poczucia przynależności, szczęścia, zaangażowania… Żyć nie umierać! 

Wszystko jednak co ma w życiu właściwości przeciwbólowe, może uzależnić. Pomaganie także. „A ja to już dwanaście godzin jestem na nogach!” – mówią wolontariusze. „A ja piętnaście!”. W jakim stanie jest nasz układ emocjonalny? Ile jeszcze możemy znieść, walcząc o to, by nie zasnąć za każdym razem, kiedy mrugniemy okiem, bo powieka chce pozostać opuszczona? Czy to pomaga innym? Tak, jak w przypadku maski: zamiast jednej osoby z problemem mamy nagle dwie.

Empatia, zwłaszcza jej emocjonalna część popycha nas do ratowania i pomocy. Empatia emocjonalna działa jak rozsierdzony dzik: nie można nie pomóc. Im bardziej jednak ruszymy do ataku, tym mniej możemy wtrzymać. Pomaganie jest przez to trudne. Warto pomagać innym, ale samemu utrzymać kondycję. Wspierać, a nie wyręczać. Szlachetne pomaganie dostarcza pomocy tylko w takim zakresie, w jakim ofiara kłopotów ich potrzebuje. Jeśli chodzi i mówi, a nie ma domu, wystarczy jej dom. Resztę powinna robić sama. Wyręczanie we wszystkim odczłowiecza. Jeśli ma dom, rodzinę i pracę, a potrzebuje rozmowy – porozmawiać. Jeśli umie i może zrobić zakupy, nie trzeba jej robić zakupów. Pomaganie – to nie przejmowanie kontroli nad drugą osobą ani moda.

Żeby dać komuś ciepło, trzeba je podtrzymywać u siebie. Autodestruktywny altruizm jest widoczny także dla kogoś, komu pomagamy. Głupio mu nie tylko dlatego, że poświęcamy na niego swoje zasoby, ale, dodatkowo, że przez niego mamy duży kłopot. Trudno mu zrozumieć, że sami się w to wpędzamy i on nie może wiele zrobić. Właściwie, to może tylko uciec.

Stąd najlepiej podgrzewać najpierw siebie, sprawdzić, w jakim jestem stanie i trochę pomóc. Systematycznie, najlepiej blisko siebie, lokalnie. Żeby mniej więcej wiedzieć, co to zmieniło. I znów odsapnąć. Znów dorzucić sobie do pieca. Sprawdzić, jak się z tym czujemy. I znów troszkę. Powiedzonko wypisywane na murach głosi: „Jeśli każdy pomyśli trochę o sobie, to w ten sposób o każdym będzie pomyślane”. To ważna idea. Zawsze zaczynamy od siebie. Ale na sobie nie kończymy, bo jeśli z kolei każdy pomyśli tylko o sobie, naiwnym będzie sądzić, że doprowadzi to do wspólnego dobra. Porządny człowiek więc nie kończy na pracy nad sobą. Celem pracy nad sobą jest móc pomóc nieco w okolicy. Celem sukcesu jest pomaganie innym. Wtedy tylko mamy szansę na świat porządniejszy.